1-9, czyli boli jak diabli

New Orleans Pelicans przegrali trzecie spotkanie z rzędu. Jeśli okrojeni przez kontuzje Pelikany miałyby się odbudować i ukraść kolejną wygraną w tym roku to dobrym miejscem było Madison Square Garden w Nowym Jorku z tamtejszymi Knicks. Dobry mecz Anthony’ego Davisa to jednak za mało, gdy jest on otoczony ligowymi średniakami. Pelicans przegrali 87 – 95, po bardzo kiepskiej drugiej połowie, głównie w obronie. Playoffy zaczynają się oddalać, a fanów zaczyna mocno boleć serce.

Trzeba sobie jasno przedstawić sprawę. Mając bilans 1-9 na barkach będzie się grało coraz ciężej, a presja wyjścia z dołka wydaje się być dla podopiecznych Alvina Gentry’ego już zbyt duża. Nie wygląda to dobrze na boisku, a mowa ciała jedynie pokazuje nam, że zawodnicy znaleźli się już w naprawdę krytycznym momencie w sezonie i sytuacja wygląda fatalnie biorąc pod uwagę oczekiwania jakie wisiały nad tą ekipą jeszcze kilka tygodni temu.

Ciężko napisać coś o kolejnej porażce, bo wyglądało to jak zwykle. Całkiem niezła pierwsza połowa defensywnie, a gdy wydawało się, że jedyną rzeczą, która nie pozwala rozwinąć skrzydeł są straty – nagle pojawia się połowa numer dwa. Pelicans bronią gorzej niż Los Angeles Lakers, a przy tym nie potrafią dojść do żadnej dobrej pozycji rzutowej. Jedyną osobą, która stara się ciągnąć wszystko za sobą jest Anthony Davis, który samemu nie jest w stanie wygrywać meczów w NBA. To już nie te czasy, gwiazdy potrzebują wsparcia, a tego brakuje.

Jrue Holiday nie jest już dobrym ofensywnym graczem, którego mogliśmy oglądać kiedyś. Poza niektórymi dobrymi posiadaniami w obronie przechodzi koło spotkań obok i jest niewidoczny. Szczególnie gdy naszymi rozgrywającymi są Ish Smith i Toney Douglas wydawać by się mogło, że Jrue powinien przejąć obwód i pod Alvinem Gentrym zacząć szaleć i wykorzystywać każdą minutę na parkiecie. Tak nie jest. Momentami na hotdoga w budce pod stadionem wyskakuje też Eric Gordon, któremu do wygrywania też się nie spieszy, co jest dziwne, szczególnie przy contract-year.

Pelicans starali się jeszcze przejąć mecz w czwartej kwarcie i gdy Davis zaczął trafiać rzuty, po drugiej stronie parkietu Pellies nie byli w stanie po prostu doprowadzić do jakiegokolwiek stopu w obronie.

Anthony miał 36 punktów, 11 zbiórek i 4 bloki. 16 „oczek” dorzucił od siebie Ryan Anderson. Po drugiej stronie szalał Melo z 29 punktami, a w ostatniej kwarcie najlepiej spisał się Kevin Seraphin, na którego Pelicans nie potrafili znaleźć odpowiedzi – Francuz skończył mecz z 12 punktami.

Tak długo jak Pelikany będą wciąż bez Tyreke’a Evansa, Norrisa Cole’a i Quincy’ego Pondextera, tak długo ta gra będzie wyglądała po prostu kiepsko. Nie ma uderzenia i charakteru, brakuje jakości i talentu z ławki. Wszystko wygląda odpowiednio do bilansu 1-9.

 

 

Następne spotkanie z Denver Nuggets, a tam, być może dowiemy się czy wciąż warto walczyć o playoffy czy pobawić się w dostarczenie pomocy Davisowi poprzez draft i tankowanie.

Trzymajcie się, mimo, że nie wiem czy mogło być gorzej.