Pewnych rzeczy nie da się kontrolować. Jedną z nich jest zdrowie Pelicans, które w tym sezonie nie różni się niczym od wielkiego pecha Pels z minionych lat.
Tuż przed meczem z Rockets ogłoszono, iż Brandon Ingram opuści mecz z powodu kontuzji kolana, oficjalnie zostając ostatnim nominalnym starterem Pels, który doznał kontuzji w tym sezonie. Przed 10 meczem. Przetrzebieni Pels od początku jednak postawili się Rockets i nie grali źle. Pierwsza kwarta była bardzo wyrównana i dopiero Rockets odskoczyli w końcówce, kończąc kwartę z siedmioma punktami przewagi. Od tego czasu, ten mecz był tylko nieustanną wymianą punktów – Rockets stale mieli mały zapas, lecz Pels nie pozwalali im zbudować sobie większej przewagi. Pels grali dobrze, ale nie potrafili wykorzystywać swoich sytuacji wtedy, gdy miało to największe znaczenie. Jrue Holiday, choć dobrze rozgrywał w tym meczu, zwłaszcza w drugiej połowie, po raz kolejny miał problemy ze zdobywaniem punktów, a bez niego Pels nie mieli po prostu dość talentu na Hardena i Houston. Wynik końcowy, 116-122.
Oczywiście łatwo zrzucić winę na kontuzje, lecz to w istocie był solidny mecz w wykonaniu Pels. W porównaniu do innych, w tym jednym Pelicans wyjątkowo nie sabotowali samych siebie, pomimo okazyjnych starań E’Twauna Moore’a oraz Alvina Gentry’ego. Poza JJ Redickiem oraz Joshem Hartem zupełnie nie działała trójka, czego dowodem są 0-7 Jrue bądź, 0-4 Franka Jacksona. Wyraźnie odżył Redick, który wraz z lepszą formą Derricka Favorsa wygląda po prostu lepiej. To właśnie ich duet, wraz z Joshem Hartem był wyraźnie na plusie w tym meczu. Jeśli jednak nikt inny nie trafia, ani czystych trojek, ani w ogóle, trudno Pels będzie wygrywać mecze, dopóki nie wrócą do pełni zdrowia.