Pelicans 93 – 112 Spurs

pels_spurs_640x294.jpgTak jak się prywatnie do tego przygotowywałem – blowout w San Antonio. Tamtejsi Spurs po ostatnim meczu z New Orleans Pelicans pozostają wciąż niepokonani u siebie w hali. Po wielkiej wygranej z Cleveland Cavaliers czas przyszedł na Pelikany, z którymi podopieczni genialnego Gregga Popovicha rozprawili się bardzo podobnie zwyciężając blisko 20 punktami.

W tym meczu widać było różnicę klas obydwu zespołów. Może nie tyle co zawodników, którzy talentem wcale nie ustępują Ostrogom, ale przede wszystkim w taktyce i trenerach. Ofensywę Spurs można byłoby puszczać każdemu żółtodziobowi w lidze z wytycznymi jak powinno się idealnie grać w koszykówkę, w tym Monty’emu Williamsowi.

Gdy patrzyło się bowiem na grę tych drużyn, z jednej strony wszystko przebiegało idealnie wobec rozpiski, płynnie i SKUTECZNIE. Pellies w co drugiej akcji po prostu stawali na połowie przeciwników i w 99% akcja była totalną improwizacją, co kończyło się GŁUPIMI rzutami, które albo były idealnie bronione, albo lądowały daleko od obręczy.

Podobnie jest też w obronie. Anthony Davis nawet przez chwilę nie został opuszczony przez Tiago Splittera czy Tima Duncana, a Jrue Holiday, Eric Gordon i Tyreke Evans skuteczni zostawali odcinani od pola trzech sekund. Strzelcy tacy jak Ryan Anderson czy Anthony Morrow byli idealnie pilnowani na dystansie skąd nie mogli oddać wygodnego rzutu. Zupełną odwrotnością okazała się obrona defensywnego coacha Williamsa. Wystarczyła penetracja Tony’ego Parkera i oddanie piłki na łuk skąd Belinelli czy Ginobili terroryzowali Pels. Podwajanie więcej szkodziło niż pomagało, a Splitter czy Duncan nie mieli większych problemów aby wymusić faul pod koszem i dodać do tego punkty.

Jedyne co nam pozostaje w takiej sytuacji to zacząć klaskać najlepszemu trenerowi i czekać na to, że Monty Williams wiele się z takich pojedynków nauczy. Jeżeli nie, to nazwiska takie jak Ryan Hollins czy chociażby George Karl z chęcią wysłuchają ofert z klubu z Luizjany.

Swoją drogą, gdy zespół przegrywał już ponad 30-oma punktami w czwartej kwarcie co oznacza definitywną porażkę, szkoleniowiec New Orleans postanowił wyjść na parkiet Davisem, Andersonem i Holidayem. Nie byłoby w tym nic aż tak wielkiego gdyby nie mecz na następny dzień z bardzo ciężkim rywalem, bo Golden State Warriors u siebie. Jaki jest więc sens trzymać swoich najlepszych zawodników w „garbage time” i ryzykować ich zdrowie przed tak ważnym meczem? Żaden.

Pelicans trafiali na 38% skuteczności z gry (13% za 3). Spurs na 54% (40% za 3). Pomimo większej ilości zbiórek i o aż 4 mniej strat zostaliśmy 0grani jak debiutanci ligowi.

Cała pierwsza piątka Popovicha nie musiała grać więcej niż 24 minuty(!). Najlepiej zagrał wówczas Parker (14pkt, 7ast). Z ławki prawdziwy pokaz umiejętności dał powracający do życia po ubiegłorocznych Finałach – Manu Ginobili. Argentyńczyk w 19 minut(!) zdobył 16 punktów, 6 asyst i 5 zbiórek. Trafił 6-7 rzutów, z czego 4-5 było zza łuku. 4-6 z dystansu był też Marco Belinelli – 14 punktów w 21 minut. 13 „oczek” z ławki dorzucił Boris Diaw, a 12 Patty Mills.

W zespole z Nowego Orleanu 12 punktów, 7 asyst i 9 zbiórek miał Jrue Holiday. 12 punktów i 9 zbiórek Tyreke Evans. Nieźle z ławki zagrali też Ryan Anderson (17pkt) i Austin Rivers (10pkt). Każdy z tej czwórki grał jednak na słabej skuteczności.

Dużym rozczarowaniem był Anthony Davis (10pkt, 6zb, 4blk) i Eric Gordon (4pkt).

Następny mecz, tak jak wspominałem, z Golden State Warriors. Odbędzie się on już dziś o godzinie 2:00.