Do zespołu trafił w zeszłym roku jako ten, który ma zastąpić Anthony’ego Morrowa. Nie był jednak w stanie zagrać nawet na poziomie Austina Riversa i po najgorszym sezonie w karierze opuścił szeregi Pelikanów, będąc chyba największym rozczarowaniem transferowym w Nowym Orleanie. Tuż po wygaśnięciu umowy z Pelicans, wszystko wskazywało na to, że Sam-Wiesz-Kto opuści Stany Zjednoczony i wyląduje w Europie, lub po prostu, będzie reprezentował barwy któregoś z zespołów D-League. Wtedy z pomocy przyszli włodarze Slytherinu San Antonio Spurs oferując mu kontrakt na camp i dając ostatnią szansę na grę w NBA.
Nie poradził sobie na campach, nie pokazał się z dobrej strony podczas meczów przedsezonowych. Wyciekły również opinie o tym, że ma problemy ze zbyt dużym ego i nie potrafi pojąć, dlaczego tak wybitny shooter jak On, nie może dostawać piłki w ręce co drugie posiadanie i mieć pełną swobodę działania. Przecież tak było w liceum, tak było w college’u, dlaczego w NBA wszyscy są tacy źli i niedobrzy? Został zwolniony.
Sam-Wiesz-Kto nie zdecydował się na daleki wyjazd. Postanowił zostać w Stanach i zgłosić się do draftu D-League. Tam został wybrany z drugim numerem, przez ekipę należącą do New York Knicks – Westchester Knicks. Hype Jego tak wielki, a fani Knicks tak mądrzy, że pojawiać się zaczęły głośne opinie o tym, że zbyt dobrym zawodnikiem jest Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać i dlaczego nie zrobić z niego startera obok Carmelo Anthony’ego. W końcu to nasz chłopak, z Nowego Jorku.
Wtedy znikąd pojawiają się New Orleans Pelicans, rozczarowani startem sezonu i zdesperowani przez ilość kontuzji jaki na nich spadł. 0-6, płacz młodych chłopców, którym po policzkach spływa tusz rozmazującej się monobrwi. Dlaczego więc nie zaufać, nie pomóc narodzić się kolejny raz właśnie Jemu? Tak też zrobili.
Imię Jego Jimmer Fredette – on wrócił.